PRZESZŁOŚĆ

Opowieść podwójna. Jan Józef Szczepański w Ameryce Południowej



Barbara Fride

(Uniwersytet Gdański)

Koniec lat 50. i lata 60. upłynęły Janowi Józefowi Szczepańskiemu na licznych podróżach, nierzadko wielomiesięcznych. Po otwarciu granic w 1956 roku pisarz wyjechał na miesiąc do Paryża i Prowansji (maj–czerwiec 1957), a rok później do Stanów Zjednoczonych na trzymiesięczny pobyt stypendialny na Uniwersytecie Harvarda (lipiec–wrzesień 1958). Do USA powracał później wielokrotnie, a najwięcej czasu – bo aż dziewięć miesięcy – spędził w Iowa City w latach 1968/69, jako uczestnik Międzynarodowego Programu Pisarzy. Najchętniej jednak wybierał takie miejsca, które trudno uznać za centra cywilizacji. Od czerwca do września 1959 roku był uczestnikiem wyprawy badawczej na Spitsbergenie, dwa lata później popłynął do Zatoki Perskiej i Indii, a na przełomie lat 1963/64 do Afryki Wschodniej i Południowej. W 1967 roku podróżował po Ameryce Południowej, a w roku 1970 ponownie odwiedził Azję (Taszkient, Samarkanda, Ałma-Ata). W 1975 roku udał się do Grecji, a sześć lat później ponownie do Ameryki, tym razem do Meksyku; w 1991 roku odwiedził również Nepal[1]. W literackim dorobku Szczepańskiego szczególne miejsce zajmują właśnie utwory będące plonem podróży poza obszary cywilizacji określanej dziś mianem „euroatlantyckiej” – do Afryki, Ameryki Południowej, Azji, gdzie pisarz na własne oczy zobaczył skutki podboju, wciąż dotkliwie odczuwalne mimo rozpadu kolonialnej jedności świata. Analizując problemy tak zwanego „Trzeciego Świata” oraz społeczności dźwigających kolonialny balast krzywd i upokorzeń, autor nierzadko antycypuje rozpoznania późniejszej krytyki postkolonialnej, która zrodziła się niedługo potem, w latach 70. XX wieku. Głównym przedmiotem zainteresowania krytyki postkolonialnej w początkowej fazie była przede wszystkim analiza wyobrażeń świata konstruowanych z dominującej kulturowo i politycznie hegemonicznej perspektywy, a ojcowie-założyciele rodzącej się nowej optyki badawczej, jak ich nazywa Ewa Domańska[2], demaskowali strategie dyskursu kolonialnego, który na podstawie stereotypów i klisz konstruuje rzeczywistość wedle określonej ideologii, mającej utwierdzić supremację europejskich mocarstw nad ludnością obszarów podbitych.

Za założycielskie dzieło i kamień węgielny krytyki postkolonialnej uznawany jest wydany w 1978 roku Orientalizm Edwarda W. Saida, w którym autor z błyskotliwą precyzją obnaża kreacjonistyczny charakter Orientu, tworzonego przez niezliczone rzesze pisarzy, podróżników i literatów. Zaproponowane przez Saida modele opisu sytuacji kolonialnej początkowo odnoszono przede wszystkim do literatury związanej z podbojem zamorskich, znacznie oddalonych od europejskiego centrum terenów oraz z wyzyskiem kolorowej ludności przez białych najeźdźców[3]. Z czasem jednak okazały się też niezwykle pomocne w próbach uchwycenia i wyjaśnienia zjawisk kulturowo-społecznych, jakie stały się udziałem krajów, które po II wojnie światowej znalazły się w orbicie wpływów rosyjskich. Podczas interpretacji Świata wielu czasów, będącego plonem podróży do Ameryki Południowej, Orientalizm będzie dla mnie najistotniejszym układem odniesienia, depozytorium określonej terminologii oraz wizji świata. Będę się do niego odnosić na poziomie użycia określonych narzędzi myślowych, które pozwalają na odsłonięcie kodów, klisz, konwencji, służących utrzymywaniu wielu społeczności w poczuciu podrzędności, gorszości, zależności. Autorką, na którą będę się też powoływać, jest Mary Louise Pratt i jej książka Imperialne spojrzenie. Pisarstwo podróżnicze a transkulturacja, gdzie badaczka z niezrównaną precyzją demaskuje literackie strategie, jakie stosowali Europejczycy piszący o nieeuropejskich częściach świata i zamieszkujących je ludziach po to, by umacniać imperialny ład. Inspirując się M.L.Pratt spróbuję pokazać, jak w strefie kontaktu (contact zone – przestrzeń zetknięcia się kultur) kształtowała się narracja Szczepańskiego, dla którego ziemia zamieszkiwana przez społeczności podbite i zniewolone, była boleśnie naznaczona zbrodnią, stając się widomym znakiem opresji, która wcale nie minęła wraz z rozpadem kolonialnych imperiów.

Odczytanie twórczości (nie tylko reportażowej) Jana Józefa Szczepańskiego w świetle krytyki postkolonialnej/postzależnościowej można przeprowadzić na dwa sposoby. Po pierwsze – można próbować wyczytać z dzieł pisarza jego doświadczenie skolonizowania i uchwycić wątki, które ukształtowały jego tożsamość, naznaczając ją poczuciem wykluczenia. Na biografii Szczepańskiego bowiem mocnym, bolesnym znakiem odcisnęły się dwa totalitaryzmy: najpierw hitlerowski, potem sowiecki, i każde z tych doświadczeń znajduje swoje odbicie w jego książkach. Pierwsza z możliwych dróg interpretacji wiodłaby więc przez literaturę tworzoną przez przedstawiciela populacji podporządkowanej, który o traumie zależności opowiada na każdej napisanej przez siebie stronie, często pomiędzy wierszami, uciekając się do aluzji lub do pełnego znaczeń, ciężkiego milczenia. W ten sposób można czytać Buty i inne opowiadania, Polską jesień, Dzienniki, niektóre opowiadania z tomu Rafa oraz, w dalszej kolejności, książki opowiadające o zmaganiach z opresyjną władzą w Polsce Ludowej (m.in. Kapitan, Kadencja). Jestem przekonana, że to właśnie osobiste doświadczenie opresji ukształtowało niezwykłą wrażliwość Szczepańskiego, wyostrzając jego wzrok i słuch na krzywdę populacji skrzywdzonych i marginalizowanych[4].

Z drugiej strony – w odwiedzanych przez siebie krajach (również w Ameryce Południowej, którą będę się w tym artykule zajmować) podróżnik był naocznym, bardzo wrażliwym świadkiem post(kolonialnego) spotkania w jego wzorcowej, najbardziej „reprezentacyjnej” formie. Widział spustoszenia, jakie poczyniła imperialna polityka eksterminacji, odcinania od kulturowych korzeni i odmawiania całym społecznościom prawa do bycia ludźmi, pozostawiając na zawsze swój stygmat na zniewolonych i ich potomkach, przez co próba przepuszczenia Świata wielu czasów przez postkolonialną optykę zyskuje, jak sądzę, dodatkowe umocowanie. Taka linia interpretacyjna pozwalałaby dostrzec w Szczepańskim krytyka postkolonialnego, który uwrażliwiony na traumę podbitych i skrzywdzonych, próbuje usłyszeć ich głos, poznać historie i – co najważniejsze – pozwolić im mówić we własnym imieniu, intuicyjnie odwołując się do kategorii, którymi posługuje się dzisiejsza krytyka postkolonialna.

Oczywiście próba odczytania Świata wielu czasów jako opowieści podwójnej jest tylko jedną z możliwości i nie wyczerpuje bogactwa wątków poruszonych przez pisarza w tej książce. Jest to reportaż, w którym bardzo wiele uwagi poświęca też autor własnemu kulturowemu osadzeniu, modelującemu sposób, w jaki patrzy na Innego, a później go opisuje[5]. Uważne poddawanie refleksji generalizujących etykiet, które mogłyby wydawać się oczywiste („Trzeci Świat”, „Ameryka Południowa”, „swoje”, „obce”), jest dobitnym sygnałem przyrastającej samoświadomości człowieka, który swoją wyprawę rozpoczął w skażonej narcyzmem kulturowym Europie, dumnej z własnego dziedzictwa i przekonanej o swej niezachwianej, dominującej pozycji. Szczepański podejmuje też próby zdefiniowania „kulturowego modelu” różnych społeczności, analizuje rolę sztuki (malarstwo, taniec); nie brak też sprawozdań z wrażeń topograficznych. W artykule chciałabym jednak skupić się tylko na wybranym wątku, próbując odczytać Świat wielu czasów jako narrację ocalającą, która ma zachować pamięć o tym, co uporczywie jest wymazywane z historii lub funkcjonuje w niej jedynie na prawie romantycznej legendy. Sądzę, że niezwykły gest rozszczepiania opowieści, w której spod tego, co jest dziś, przebija zamierzchła, inkaska przeszłość, ma wielki walor etyczny. Nieustanne przypominanie krzywdy, na jakiej kolonialne mocarstwa budowały swoją potęgę, jest głośnym wyrażeniem sprzeciwu i znakiem niezgody na gwałt, grabież i niesprawiedliwość, co leży zresztą u źródeł narodzin krytyki postkolonialnej.

Ale w obrębie Quinta Normal znajduje się muzeum historii naturalnej, które dostarczyło mi jednego z osobliwszych w Santiago przeżyć. Tak makabrycznego i tak wzruszającego eksponatu nie posiada chyba żadne inne muzeum na świecie. Mała, dwunastoletnia najwyżej dziewczynka indiańska leży skulona jak śpiący piesek w oszklonej komorze lodówki. Umarła bardzo dawno temu, może jeszcze przed przybyciem Hiszpanów. Znaleziono ją w jakiejś andyjskiej grocie, gdzie, być może, przeczekiwała z rodzicami śnieżycę albo gdzie schroniła się samotnie, uciekłszy z napadniętej przez nieprzyjaciół wioski (…). Śmierć nie rozłożyła jej ciała. Wysuszyła je tylko i nadała mu dziwną, pomarańczową barwę. (…) niezupełność tej śmierci, jej jakby omyłkowe niedbalstwo i ta szokująca oprawa białej, kuchennej szafki chłodniczej sprawiają przejmujące wrażenie (…). To uśpione od wieków dziecko wydaje się wciąż jeszcze czekać na swoją kolej szczęścia i cierpienia (ŚWC, s. 240–241).

(…) był to pompatyczny, marmurowy sarkofag, w nim zaś szklana trumna, której widok wyrywał z ust Amerykanów całą gamę gardłowych „oh!”

Jakże mogłem zapomnieć, że tu, sąsiadując przez nawę ze św. Różą z Limy, spoczywa Francisco Pizzaro? Oglądałem go teraz, wystawionego za szkłem na wieczne podziwienie, a może szyderstwo – żółtawy zezwłoczek, podobny do zasuszonej jaszczurki (…). Widziałem go więc, przemienionego nareszcie w rzecz – świniopasa z Estramadury, potwora ambicji i chciwości, geniusza odwagi, opętanego żądzą złota i sławy, pogromcę imperium Inków (…). I może wyzwoleniem raczej niż porażką była ta końcowa metamorfoza w żałosny, trochę obrzydliwy dla oczu żyjących przedmiot? (ŚWC, s. 279–280)

Porównanie opowieści Szczepańskiego, poświęconej dwóm dość niezwykłym muzealnym „rekwizytom”, uosabiającym zakonserwowaną, niedokończoną śmierć, prowadzi do interesujących wniosków. Fragmenty te nie są umieszczone w bezpośrednim sąsiedztwie – wynika to z faktu, iż pierwszy z eksponatów zlokalizowany był w Chile, drugi zaś w Peru, co znajduje swoje odzwierciedlenie w linearnej narracji Świata wielu czasów. Mimo to trudno nie zwrócić uwagi na styl, w jakim opisuje autor pośmiertne portrety osób, które w sensie symbolicznym stanęły niegdyś (lub potencjalnie mogłyby stanąć) po dwóch stronach kolonialnego konfliktu – jako oprawca i jako ofiara. Wzruszenie i przejęcie jest więc zderzone z obrzydzeniem i niechęcią; z jednej strony – śpiący piesek, z drugiej – zasuszona jaszczurka; jest wreszcie przedwczesność śmierci indiańskiej dziewczynki i przemiana zaślepionego pragnieniem złota potwora w rzecz („nareszcie”!). W pierwszym z przytoczonych fragmentów wychwycić można niezwykle rzadko manifestowane w powściągliwej narracji Szczepańskiego wzruszenie, z jakim autor opisuje emocje towarzyszące mu podczas oglądania eksponatu w muzeum w Santiago. Trudno z kolei nie dostrzec zjadliwego szyderstwa w stworzonym przez pisarza trumiennym portrecie pogromcy Inków, który jakimś nieszczęsnym, pośmiertnym zrządzeniem losu spoczywa nieopodal świętej Róży z Limy, znanej nie tylko z głębokiej pobożności, ale i ze szczególnego zaangażowania w pomoc Indianom. Nie sposób też nie zwrócić uwagi na odautorską złośliwość w przypomnieniu fachu, jakim parał się bezwzględny konkwistador, zanim złupił Cuzco i stracił króla Atahualpę. Podobnym celom służy też zapewne kolejny ustęp ze Świata wielu czasów, gdzie autor dziwi się, że na bieg historii miał wpływ człowiek, jako jedyny spośród pilnujących inkaskiego władcę Hiszpanów nieumiejący odczytać zapisanego na jego paznokciu słowa „Dios” – niepiśmienny świniopas, nad którego „żółtawym zewłoczkiem” nawet po wielu latach trudno przejść obojętnie.

Nadanie dwóm cytowanym fragmentom tonacji tak odmiennej i zabarwionej diametralnie różnymi emocjami z pewnością nie jest podyktowane jedynie faktem, że autor najpierw pisze o śmierci dziecka, potem zaś – dorosłego mężczyzny. Te dwa sugestywne obrazy i język, jakiego pisarz używa do ich namalowania, odpowiadają rozłożeniu znaków wartości w całym tekście. Takich analogicznych zestawień w Świecie wielu czasów można by znaleźć zresztą więcej, bo i narracja reportażu często rozszczepia się na dwa równoległe tory: najdawniejsza przeszłość z czasów inkaskiej świetności (nawet jeśli w przeważającej mierze wyobrażona, uformowana pod wpływem lektur) zostaje zderzona ze współczesnością, kaci są przeciwstawieni ofiarom, beneficjenci kolonialnego wyzysku – społecznościom upokorzonym.

Szczepański, gdy tylko dochodzi do tego typu porównań, konsekwentnie staje po stronie ofiar mentalnego i fizycznego zniewolenia czy eksterminacji – ludzi, których bogatą kulturę unicestwiono, bezlitośnie splądrowano ziemie, a tych, którzy uszli z życiem z conquisty, nowi południowoamerykańscy dyktatorzy wykorzystali, po czym zepchnęli na sam dół drabiny społecznej, na marginesy, gdzie po dziś dzień ich potomkowie egzystują w brazylijskich favelach, argentyńskich villa miseria, peruwiańskich barriadas. Osiedlach będących – niezależnie od nazwy – zawsze tym samym: skupiskami biedy tłoczącej się w skleconych z blachy i tektury prowizorycznych ruderach na przedmieściach. Taki los spotkał na przykład „Czarne Głowy” – Indian i Metysów, których Peron, nie myśląc o konsekwencjach takich działań w dalszej perspektywie czasowej, sprowadził znad granicy Paragwaju tylko po to, by w zamian za rządowe zasiłki zyskać popleczników w umacnianiu dyktatury. Autor Świata wielu czasów pisze, że to właśnie Peron zlokalizował nędzę wokół Buenos Aires i „ukształtował jej specyficzny, chorobliwy charakter”. Jest to też ciekawa analiza mechanizmów dyktatorskiej władzy, której siła – jak pokazuje to Szczepański – zasadza się na demagogii i wyrafinowanych formach manipulacji. Ofiarą takiej manipulacji padli też Araukanie (Indianie Mapuche), którzy nigdy nie skapitulowali ani przed Inkami, ani przed Hiszpanami, jednak w oczach Szczepańskiego są plemieniem poddanym marginalizacji, etnicznie wykluczonym, odciętym od korzeni własnego duchowego świata i jego społecznych struktur. O ich statusie mówi młody dziennikarz poznany w Valparaiso: „Wegetują na najmniej urodzajnych terenach (...), zdegenerowani, zdziesiątkowani przez gruźlicę. Alkohol zrobił to, czego nie dokazał miecz conquistadorów. I właśnie republika sięgnęła po tę (...) skuteczniejszą broń. (...) za republikańskich czasów pozakładano szynki w każdym indiańskim osiedlu” (ŚWC, s. 254)[6].

Wysłannicy kolonialnych mocarstw – Hiszpanie i Portugalczycy – przepędzili Indios nawet z obrazów („Tylko dwa czy trzy obrazy muzealnej galerii ukazywały Indian pierzchających w popłochu przed końmi osadników. Pozbawiony znaczenia margines”, ŚWC, s. 103). Z problematycznym statusem Indian z trudem radzi sobie również najnowsza historia, czego dowodem jest sposób rozmieszczenia eksponatów w muzeach, w których – jak zauważa Szczepański – relikty prekolumbijskiej przeszłości znajdują się zazwyczaj w podziemiach. O poziom wyżej, na parterze, plasują się pamiątki conquisty, natomiast górne kondygnacje prezentują w całości historię najnowszą – znajdują się tam eksponaty poświęcone budowniczym, wyzwolicielom i twórcom niepodległych, południowoamerykańskich państw. To właśnie ów najwyższy poziom jest przedmiotem największej atencji ze strony Chilijczyków, Urugwajczyków czy Argentyńczyków, a generalskie mundury traktowane są przez nich z najwyższą czcią.

Muzealną stratyfikację, odpowiadającą przecież nie tylko linearnemu porządkowi historycznemu i nawarstwianiu się kolejnych epok, Szczepański postrzega jako strukturę symboliczną. W podziemiach muzeów, ukryte i niewyeksponowane, znajduje się bowiem to, co zostało brutalnie przemieszczone z centrum na margines i do tej pory jest widocznym znakiem starej winy, solą w oku politycznych elit postkolonialnych państw. Jednocześnie autor dostrzega sprzeczność lub też raczej niezwykłą interpretacyjną ekwilibrystykę, jakiej muszą dokonywać obywatele niepodległych krajów Ameryki Południowej. Niełatwo jest przecież pogodzić gorliwie deklarowaną sympatię do prekolumbijskiej przeszłości („niekoniecznie wyciągając stąd dalsze, uczuciowe konsekwencje wobec żyjących dziś Indian”, ŚWC, s. 236) z odrazą do conquisty i poczuciem narodowej wspólnoty od momentu zerwania z europejską władzą. Zaobserwowane w każdym z odwiedzonych krajów uporczywe poszukiwanie moralnej więzi między etapem historii najdawniejszej a współczesnością i wymazywanie pamięci o epoce kolonialnej, jest dla pisarza zjawiskiem niezrozumiałym. Im więcej świadectw strategii zacierania etapu władzy królewskiej Szczepański dostrzega, tym bardziej wydaje mu się ona niejasna. Prowokuje go to nawet do ułożenia zestawu ankietowych pytań, które – choć nie ułatwiają zrozumienia przyczyn opisywanego zjawiska, to jednak pomagają pisarzowi lepiej je scharakteryzować i uchwycić w różnych formach, w jakich ono występuje.

Ostatecznie dziwna wzajemna izolacja nawarstwionych okresów, szukanie więzi z epoką sprzed europejskiej kolonizacji z pominięciem etapu władzy zamorskiej metropolii jawi się pisarzowi jako rodzaj mistyfikacji i próba zawłaszczenia nie swojego dziedzictwa. Szczepański porusza ten temat przy okazji pobytu w Santiago, gdy ze zdziwieniem zauważa, że mieszkańcy miasta próbują usunąć z historii postać założyciela – Pedro Valdivi. Ów konkwistador, o którym Ignacy Domeyko pisał, iż był „mężem najwspanialszym po Kolumbie i Cortezie” (ŚWC, s. 238), przeminął bowiem wraz z epoką hiszpańską, a w zamieszkiwanej niegdyś przez niego fortecy, gdzie mieści się obecnie muzeum, pamięci założyciela nie poświęcono ani jednego eksponatu. Do wymazywania części historii sprowadza też Szczepański sens spektaklu odgrywanego przez zaprzyjaźnionego w Chile artystę Pancha Barrerę, opowiadającego o azteckim wodzu, który woli śmierć niż zdradę, nawet jeśli ceną ma być jego własne życie.

Oczy Pancha błyszczały uniesieniem. – To jest piękne – mówił. – W tym jest dusza mojego kraju. Aztekowie, wiesz, to był Meksyk. Ale nasi Araukanie byli tacy sami. Nigdy się nie poddali. Obcinano im ręce, wbijano ich na pal, a jednak nie potrafiono ich zmusić do złożenia hołdu.

– Czy uważasz tę tradycję za własną? – zapytałem.

– Tak! – odpowiedział z nutą głębokiego przekonania w głosie (ŚWC, s. 253).

Podobnie historię swojego państwa chciałby widzieć Pablo Neruda, którego wiersz o oblężeniu przez Hiszpanów araukańskiej fortecy na Cerro Santa Lucia przytacza i komentuje Szczepański. Autor Świata wielu czasów pisze, że Neruda boleje nad pohańbieniem własnej ojczyzny przez konkwistadorów tak, jakby sam był Araukaninen, choć przecież – jak nie bez ironii podsumowuje pisarz – „w procesie powstawania narodowości chilijskiej linia sukcesji nie od araukańskich kacyków wiedzie (...), lecz od conquistadorów. (...). Widocznie nie nadszedł jeszcze czas, kiedy uczucia i fakty wybaczają sobie wzajemnie (...)” (ŚWC, s. 240). Swobodne żonglowanie historycznymi faktami nie jest jednak w stanie przekształcić rzeczywistości:

Większość narodów świata zakładała swoje państwa na ziemiach zabranych innym ludom, nie doświadczając z tego powodu żadnych skrupułów, ponieważ w owych czasach nie istniały pojęcia, mogące zrodzić takie skrupuły. Zanim cywilizacja zdołała ukształtować owe pojęcia, zamierzchłe konflikty straciły substancję rzeczywistości, a korzenie narodowego bytu tkwiły już bardzo głęboko. Korzenie republikańskich społeczeństw Nowego Świata, które po zerwaniu z koroną i starym kontynentem zaczęły szukać uzasadnień dla własnej, narodowej odrębności, dążyły za wszelką cenę do pokładów gleby głębszych niż te, jakie nawarstwiła odrzucona w rewolucyjnym proteście tradycja. Ale faktów nie da się przerobić słowami ani uczuciami (ŚWC, s. 239).

Dostrzeżenie przez autora Świata wielu czasów prób zaanektowania prekolumbijskiej przeszłości oraz poszukiwanie w niej praźródeł własnej historii łączy się z surową oceną, jaką pisarz wystawia decydentom niepodległych państw. Zdaje się bowiem, że wciskany przez nich w tryby własnej historii Inny o tyle tylko jest wartościowy i użyteczny, o ile nie wymaga troski i opieki, nie stanowi problemu i pozostaje na marginesie. Potomkowie Indian i przywiezionych z Afryki niewolników – choć tak wiele mówi się o indiańskich korzeniach południowoamerykańskich państw – są więc konsekwentnie wyrzucani poza główny nurt życia społecznego, zarówno w sensie dosłownym, jak i symbolicznym, stają się niewidzialni. Symbolem wykluczenia może być architektoniczne ukształtowanie nowoczesnych miast, wokół których niczym „pierścień oblężenia” (ŚWC, s. 281) zaciskają się dzielnice indiańskiej i czarnoskórej nędzy. Odbicie owego hierarchicznego układu zauważa też Szczepański w rozplanowaniu muzealnych wystaw, gdzie zbiory indiańskie zawsze są mniej widoczne niż eksponaty z okresu dekolonizacji. Ta obserwacja prowadzi autora do podjęcia próby, aby w toku własnej narracji odwrócić i przemodelować skostniały, hierarchiczny układ, gdzie indziej kładąc akcenty i doświetlając wszystko, co zepchnięte w mroki muzealnych podziemi. Dzięki temu pisarzowi udaje się uniknąć powielenia w snutej przez siebie opowieści gestu przemieszczania najdawniejszej przeszłości oraz jej współczesnych śladów na marginesy.

W Peru, w Chile czułem ciągle obecność tych ludzi [konkwistadorów – B.F.]. Każde dostrzegane zjawisko było widocznie powiązanie z ich namiętnościami, z ich działalnością. Wydawało mi się nieustannie, że tu obok tego, co jest, biegnie tor tego, co mogło być. Historia miała wymiary różnych, nie pogodzonych ze sobą czasów (ŚWC, s. 322).

W Ameryce Południowej Szczepański spędził nieco ponad dwa miesiące, licząc od zawinięcia statku do portu w Rio de Janeiro (27 marca 1967 roku) aż do wypłynięcia z kolumbijskiej Buenaventury (5 czerwca 1967 roku). Jeśli odliczyć od tego dłuższe i krótsze morskie podróże pomiędzy portami Nowego Świata oraz wielodniowe niekiedy okresy oczekiwania na wejście statku do portu, to okaże się, że spędzonych de facto w Ameryce Południowej dni pozostało naprawdę niewiele. Dlatego imponująca wydaje się liczba dwudziestu sześciu muzeów i galerii sztuki, jakie pisarz odwiedził w tym czasie (nie wliczając w to kościołów, cmentarzy, indiańskich wiosek czy też prywatnych galerii lokalnych artystów, których Szczepański osobiście poznał w czasie podróży). Zwiedzając je autor Świata wielu czasów, najgorliwiej tropił właśnie to, co przed okiem przypadkowego turysty na ogół pozostawało ukryte: „(…) zapytałem o zbiory indiańskie (…). Sprowadzeni do suteren, zaleźliśmy się jakby w podziemiu tamtej, oglądanej przed chwilą historii, wśród zwalonych byle jak na podłodze glinianych skorup, czaszek, kamiennych grotów” (ŚWC, s. 77); „W La Plata galopem kościotrupy diplodoków i dinozaurów. Ledwo użebrałem 5 minut dla siebie, żeby zobaczyć maski amazońskie”[7]; „Spodziewałem się, że i tu (…) znajdę w jakimś ciemnym zakamarku hades indiańskiej przeszłości. Istotnie, jedna z najdalszych sal (…) zawierała mizerne szczątki tamtego, dawniejszego świata” (ŚWC, s. 103). Uparte poszukiwanie śladów przeszłości, która wymazywana jest z historii to ważny gest, który – jak sądzę – pozwala odzyskać w narracji opowieści marginalizowane, funkcjonujące w powszechnej świadomości tylko na prawach powierzchownej fascynacji zamierzchłą egzotyką. Szczepański wydobywa je z suteren i muzealnych piwnic i opisuje, a tym samym – ocala od zapomnienia.

W głośnej pracy Imperialne spojrzenie. Pisarstwo podróżnicze a transkulturacja Mary Louise Pratt analizuje relacje z podróży do Ameryki Południowej i Afryki, jakie powstawały od wieku XVIII aż do lat 80. XX wieku. Jednym z kodów, dzięki którym pisarze „wytwarzali” w europejskich umysłach resztę świata, miała być zdaniem badaczki perspektywa archeologiczna, w praktyce służąca odkrywaniu Ameryki na nowo i zaciemnianiu prawdy o podbitych ludach. Archeologiczne znaleziska z okresu najstarszych cywilizacji stały się jednym z obszarów nader często poddawanych kulturowej i etnograficznej reprezentacji, dokonywanej z perspektywy metropolii (a nie grup skolonizowanych). Na przykładzie pism Alexandra Humboldta Pratt pokazuje, jak pod pozorem rekonstrukcji zaginionej historii Ameryki niemiecki podróżnik w rzeczywistości bezlitośnie ją dyskredytował, porównując ją z klasyczną kulturą basenu Morza Śródziemnego[8]. M.L. Pratt pisze:

Perspektywa archeologiczna (…) zafałszowuje fakty o podbitych mieszkańcach strefy kontaktu, zacierając ich historyczną działalność i żywą łączność z ich preeuropejską przeszłością oraz obecne, zakorzenione w historii, aspiracje i roszczenia wobec teraźniejszości. A jednak ci, których kolonizatorzy postrzegali jako „niedobitków rdzennych plemion”, raczej nie widzą samych siebie w takich kategoriach[9].

Jako przykłady samoświadomości skolonizowanych ludów i żywej po dziś dzień pamięci historycznej, dla której ogromne znaczenie ma łączność z przedkolonialną kulturą, badaczka wymienia między innymi powszechną wśród andyjskiej społeczności wiedzę o historii, mitologii czy genealogii Inków. Wiedzę, która zachowana jest w kipu (zwanym też „pismem węzełkowym”), przekazach pisemnych, ustnych czy obrazkowych[10]. Szczepański nie był – jak Mary Louise Pratt – wyposażony w postkolonialny aparat krytyczny, stąd też nie mógł tak wnikliwie analizować starej indiańskiej sztuki, choć jego uparcie przedsiębrane „wycieczki” w muzealne podziemia nie mają na celu dyskredytacji, lecz afirmację. Zdaje się też, że autor Świata wielu czasów intuicyjnie właśnie takiej żywej łączności z historycznymi prapoczątkami poszukiwał, dostrzegając być może w starych skorupach i archaicznych trombitach coś więcej niż martwe przedmioty:

– Są bardzo konserwatywni – zapalał się pseudo-Johns. – Do dziś dnia potomkowie dawnych kapłanów odgrywają znaczną rolę w życiu plemiennym. Czy wiecie państwo, że jeszcze teraz składa się tu krwawe ofiary na cześć słońca? Oczywiście potajemnie. I nie wyrywa się już serca człowiekowi, jak dawniej, tylko lamie. Raz do roku zbierają się gdzieś w górach, nie bacząc na policyjne zakazy…

– Więc jednak czują swoją odrębność – wtrąciłem. – Chcą nadal pozostać Indianami (ŚWC, s. 183).

Podobnie interpretuję też sens fragmentu, w którym autor zapisał swoje wrażenia z wystawy czarnoskórych „malarzy-prymitywów” w Rio de Janeiro. Za sprawą obrazów, które z estetycznego punktu widzenia nie wywołują w nim szczególnego zachwytu („może nawet artystyczna wartość ich prac nie całkiem docierała do mojej świadomości”, ŚWC, s. 35), podróżnik doświadcza jednak szczególnego uniesienia, pisząc o „atmosferze niezwykle przejmującej, bo to chyba jest klimat najgłębszych korzeni człowieczeństwa” (ŚWC, s. 36). Szczepański nie próbuje dyskredytować mistycznej, przepełnionej bogatą symboliką sztuki, nie przybiera też tak częstego u podróżników z Europy protekcjonalnego tonu. Kontakt z malarstwem czarnoskórych artystów wywołuje w nim – przedstawicielu cywilizacji euroatlantyckiej – poczucie utraty: „Dojrzałe cywilizacje ułożyły to wszystko w wysublimowane i zracjonalizowane systemy, przysypując świadomość tajemnicy grubymi warstwami słów (…). Grozę i uniesienie zostawiliśmy dzikim” (ŚWC, s. 36-37).

Fascynacja Szczepańskiego wszelkimi przejawami kultury plemiennej Ameryki Południowej, która znajduje się w stanie coraz większej atrofii, ma w sobie coś z prób zaklęcia rzeczywistości. Jest w nich i gorliwa, może nieco naiwna chęć ocalenia, jest również ciekawość etnografa połączona z szacunkiem dla każdego przejawu archaicznej kultury materialnej, co zresztą nie dziwi u absolwenta studiów orientalistycznych. Nade wszystko jest jednak przeświadczenie, że nie są to jedynie martwe twory, które można podziwiać z poczuciem pobłażliwej europejskiej wyższości, ale świadectwa żywej ciągle pamięci o prekolumbijskiej historii. To w nich wciąż pulsują „najgłębsze, lęki, niepokoje i nadzieje ludzi – owe podziemne soki, którymi żywi się dusza narodu” (ŚWC, s. 92).

Jak podkreślają krytycy postkolonialni, próba zbliżenia się do „jądra pierwotności”, jaką częstokroć podejmują reporterzy, podróżnicy, pisarze i antropolodzy, ma w sobie coś z europocentrycznej uzurpacji i niesie ryzyko przyjmowania przez profesjonalnych badaczy neokolonialnej perspektywy[11]. W ich relacjach Inny – zamiast uosabiać plemienną autentyczność, etniczność i prymitywność – przyjmuje wzorce płynące z Zachodu, przez co z antropologicznego punktu widzenia staje się nieatrakcyjny, zbyt europejski, odbiegający od wyobrażeń. Jak zauważył Gianni Vattimo[12] (powołujący się z kolei na obserwacje Remo Guidieriego), profesjonalni badacze wciąż jeszcze nie chcą uznać nowych form istnienia pozaeuropejskich kultur w dobie okcydentalizacji, choć przecież ten ich nowy kształt jest tak samo prawdziwy, jak przypisywana im pierwotność. Tymczasem podróżnicy (zwłaszcza zaś antropolodzy z Europy) nierzadko zarzucają tym „skażonym zachodem” hybrydycznym formom irracjonalność czy nawet karykaturalność. Pozorna utrata autentyczności i przejmowanie zachodnich wzorców często połączone są z zakwestionowaniem przez „ludzi Zachodu” świata nowych form jako przedmiotu badań. Właśnie dlatego upartym poszukiwaniom nieskażonego cywilizacją prymitywu (jako czegoś prawdziwego i autentycznego) towarzyszy na ogół niechęć wobec uniformizacji, homogenizacji i hybrydyzacji świata (a dokładniej – Trzeciego Świata). Często również w narracjach poszukujących autentycznej pierwotności Inny nie jest już podmiotem, lecz przedmiotem, skazanym na zapożyczenia, naśladownictwo i wtórność.

Perspektywa archeologiczna i tropienie śladów tego, co pierwotne i autentyczne może nieść ze sobą nie tylko pokusę odmawiania nowym, hybrydycznym kulturom prawa do autentyczności. Zagrożeniem jest też ryzyko dyskredytacji starych cywilizacji (zwłaszcza w zderzeniu ze współczesnością). Zdaje się jednak, że nie dzieje się tak w Świecie wielu czasów. Prekolumbijskie miecze, łuki i maski, będące największym przedmiotem zainteresowania pisarza, to bynajmniej nie wykwity prymitywnej cywilizacji, lecz właśnie takiej, która była bogatsza i częstokroć bardziej technologicznie zaawansowana niż cywilizacja współczesna:

Szałasy, lepianki i budy, nie uporządkowane liniami żadnych ulic, obrastają po prostu teren w chaotycznej rozsypce. Pierścień oblężenia gęstnieje nieustannie, wzmacniany napływem ludzi z głodujących górskich wiosek. Są to wszystko Indianie Quechua. Kiedyś, gdy krajem tym rządzili Inkowie, przodkowie ich potrafili uprawiać skaliste zbocza i zamieniać w ogrody pustynie. Dziesiątkami kilometrów prowadzili kanałami wodę ze strumieni i rzek, z niebywałym nakładem umiejętności i wysiłku wycinali w stokach tarasy, które wypełniali przyniesioną z dolin ziemią. Pracowali na roli wspólnie i wspólnie wznosili swoje domy (…). Conquista nie tylko rozbiła formę tej struktury, ale pozbawiła ją sankcji nadprzyrodzonego ładu (…). Lud stał się bezkształtną, apatyczną masą (ŚWC, s. 281-282).

Ciekawy pomysł kompozycyjny, który wyróżnia narrację Świata wielu czasów spośród innych książek podróżniczych Szczepańskiego, jest zabiegiem służącym nakreśleniu konturów rzeczywistości zgładzonej przez tych, „których ręce drżą z pożądliwości” (ŚWC, s. 312). Zderzenie dwóch perspektyw, czyli tego, co dawniej i tego, co dziś (choć przecież obrazy z przeszłości Szczepański może stworzyć jedynie w wyobraźni i rekonstruować je na podstawie zachowanych muzealnych eksponatów czy literatury) pozwala lepiej zrozumieć, jak wielkim przekleństwem stały się działania konkwistadorów, którzy pod pozorem nawracania Indian z odległej Ameryki skrywali inne, dużo bardziej przyziemne motywacje. Takie znaczenie ma na przykład przejmująca scena pojmania Atahualpy, zawierająca bardzo szczegółowy opis zdarzeń, które autor stwarza mocą wyobraźni (ŚWC, s. 309). Pisze więc o szaleńczym planie Pizzara, o demonicznych siłach działających pod maskami pozorów, o peruwiańskiej conquiście, będącej „najczarniejszą historią zbójeckich zdrad i gwałtów”, i o tym, że wymyślona przez Hiszpanów „zasadzka (...) była zdradziecką pułapką”. Najbardziej może dobitnym fragmentem tej opowieści jest scena, w której brat Valverde podaje inkaskiemu monarsze Biblię:

Wówczas brat Valverde podał mu oprawną w skórę książkę z wytłoczonym na okładce znakiem krzyża. Inka wziął nieznany przedmiot w ciemne dłonie, przez chwilę przewracał kartki, pokryte dziwnym, drobnym deseniem, i nagle gniew trysnął. Z wysokości złotej lektyki, z wysokości obrażonej dumy absolutnego władcy i przedstawiciela Boga na ziemi Inka rzucił książkę pod stopy cudzoziemca.

Myślę, że w tej chwili – chociaż zdrada była uknuta, chociaż czaiła się wokół placu – ludzie wciąż jeszcze działali w imieniu spraw większych niż oni, większych niż sama chciwość. (...)

Może tylko Pizzaro śledził rozwój nie przewidzianego incydentu z chłodnym zadowoleniem, jak widowisko, wyreżyserowane przez Opatrzność, podsuwającą usłużnie potrzebny pretekst (ŚWC, s. 310-311).

Szczepański w mistrzowski sposób odwraca perspektywę, dokonując transferu pomiędzy różnymi systemami znaczeń i pojęć. Dla Inki bowiem Biblia była „nieznanym przedmiotem”, zawierającym jedynie niezrozumiałe „dziwne” znaki, nieprzynależne – z punktu widzenia Atahualpy – do sfery religijnej i świętości. W tej scenie pisarz wyraźnie pokazuje, że obcość – kategoria tak chętnie przywoływana w narracjach kolonialnych – jest pojęciem względnym, warunkowanym i kształtowanym przez punkt odniesienia i umiejscowienia podmiotu patrzącego. Dla kultur, które w dyskursie europocentrycznym określa się jako nieelitarne (lub prymitywne), obcość ewokują te same pojęcia i przedmioty, które w euroatlantyckim systemie znaczeń uchodzą za „swoje”. Podobny rozziew pomiędzy Inkami a Hiszpanami, posługującymi się bardzo odległymi systemami pojęć, istniał też w kwestii samego złota. Ów szlachetny kruszec, mimo pozorów nawracania barbarzyńców, był prawdziwym powodem conquisty. Bowiem złoto, budzące w przybyszach z Europy tak wielkie pożądanie, dla Inków miało wartość tylko w jednej formie – jako przedmiot służący celom kultu. Przetapianie naczyń, ozdób i rzeźb na łatwe w transporcie sztaby musiało wydać się Inkom – jak zauważa Szczepański – procederem barbarzyńskim i bezsensownym.

Opowieść o współczesnej mu Ameryce Południowej Szczepański prowadzi się w sposób „podwójny”: spod tego, co podróżnik widzi tu i teraz przebija zamierzchła przeszłość, która naznaczona jest zdradą, gwałtem i działaniem demonicznych sił, rozbudzonych przez żądzę łupów. I choć Szczepański powołuje się na lekturę Podboju Peru Williama Hicklinga Prescotta, to książka ta jest dla niego jednak tylko punktem wyjścia do snucia własnej, przejmującej narracji[13]. Tym samym na kartach swojego reportażu Szczepański opisuje świat, który dziś mógłby istnieć, jednak wyrokami historii został zniszczony, a jego licznie zachowane ślady spychane są na marginesy. Mimo to pamięć o nim nie gaśnie, a w niezwykłym południowoamerykańskim świecie wciąż współegzystuje ze sobą wiele czasów.

Rozszczepienie narracji na kiedyś i dziś jest ciekawym sposobem na uprawianie postkolonialnej analizy. Metoda zastosowana w Świecie wielu czasów przez Szczepańskiego jest, jak sądzę, zbieżna ze strategiami narracyjnymi współczesnych antropologów, którzy podjęli postulat autorów tomu Writing Culture, piszących, że w antropologii konieczny jest krytyczny namysł nad samym procesem tekstualizacji i tworzenia narracji. Wypracowywanie przez antropologów-pisarzy nowych, eksperymentalnych strategii pisania miałoby sprawić, że uprawiana przez nich nauka byłaby bardziej etyczna[14]. Tę zbieżność literatury reportażowej z rozwojem nauk antropologicznych zauważa też Magdalena Horodecka, która podkreśla, że ewolucja literatury XX wieku wiąże się ze zmianą w sposobie postrzegania Innego, co wymusiło na autorach konieczność opracowania nowej strategii jego opisu. Jako przykład reportaży przynależących do fazy przejściowej, jednak ze zdecydowaną przewagą pierwiastka relatywistycznego nad uniwersalistycznym (ewolucjonistycznym), wymienia Horodecka utwory Kapuścińskiego i Szczepańskiego[15].

W Świecie wielu czasów literacki zabieg snucia opowieści o prekolumbijskiej przeszłości ocala pamięć o Innym, który stał się ofiarą imperialnej napaści i zniewolenia. Pod tym, co widziane gołym okiem i dane w bezpośrednim kontakcie, autor dostrzega duchy przeszłości, które odważnie wywołuje na kartach reportażu. Gdy więc wraz ze znajomymi Polakami staje przed ruinami Pachacamac, próbuje zrekonstruować, co widział pogromca inkaskiego imperium, gdy 434 lata wcześniej dotarł w to samo miejsce:

Kiedy w 1533 roku Hernando Pizzaro na czele gromadki dziewiętnastu jeźdźców stanął pod murami Pachacamac, dokoła świętego miasta falowały ogrody i pola kukurydzy (…). Musiał (…) doświadczyć dreszczyku podniecającego lęku na widok ciasno stłoczonych budowli z niewypalonej cegły i wielkich, kamiennych gmachów, i pnących się pod górę wielkich wąskich ulic, rojących się od ludzi, i królujących ponad tym wszystkim potężnych murów świątyni, krytej pozłacaną strzechą (…) (ŚWC, s. 283).

To zestawienie jest nie tylko zgrabnym stylistycznie ozdobnikiem. Z całą mocą obrazuje, jak mogłyby wyglądać inkaskie miasta dziś, gdyby nie świniopas z Estramadury, którego opanował głód złota. Przywoływana już wcześniej Mary Louis Pratt pisze, że we wszystkich odmianach literatury podróżniczej (w tym także w pisarstwie etnograficznym, do którego momentami zbliża się narracja Szczepańskiego) w scenach przybycia podróżnika do nowego lądu najwyraźniej objawia się moc zawłaszczającego, imperialnego spojrzenia: „(…) sceny przybycia służą jako szczególnie sugestywne momenty narracji, w których można nakreślić relacje zachodzące w trakcie kontaktu i ustalić kategorie przedstawienia go w tekście”[16]. U Szczepańskiego są to również bardzo szczególne momenty narracji, zwłaszcza te sceny, w których – jak w zacytowanym powyżej fragmencie – oprócz świata, który widzi tu i teraz, naznaczonego nędzą i biedą, autor mocą swej opowieści przywołuje też unicestwioną, wypieraną z pamięci przeszłość. Pierwszemu spojrzeniu towarzyszy więc refleksja przywołująca natychmiast inny wymiar czasu, w którym wszystko mogłoby potoczyć się inaczej[17].

Bibliografia

Borkowska G., Perspektywa postkolonialna na gruncie polskim – pytania sceptyka, „Teksty Drugie” 2010, nr 5.

Domańska E., Badania postkolonialne, w: L. Gandhi, Teoria postkolonialna: wprowadzenie krytyczne, przeł. J. Serwański, Poznań 2008.

Horodecka M., Kulturowa historia reportażu. Od uniwersalizmu do relatywizmu kulturowego?, w: Kulturowa historia literatury, red. A. Łebkowska, W. Bolecki, Warszawa 2015.

Marcus G.E., Afterwoord: Ethnographic Writing and Anthropological Careers, w: Writing Culture. The Poetics and the Politics of Ethnography, ed. by J. Clifford and J.E. Marcus, University of California Press 1986.

Pratt M.L., Imperialne spojrzenie. Pisarstwo podróżnicze a transkulturacja, przeł. E.E. Nowakowska, Kraków 2011

Prescott W.H., Podbój Peru, przeł. F. Bartkowiak, Warszawa 1969.

Szczepański J.J., Dziennik, tom pierwszy: 1945–1956, Kraków 2009.

Szczepański J.J., Dziennik, tom trzeci: 1964–1972, Kraków 2013.

Szczepański J.J., Świat wielu czasów, Kraków 1969.

Vattimo G., Koniec nowoczesności, przeł. M. Surma-Gawłowska, Kraków 2006.

Współcześni polscy pisarze i badacze literatury. Słownik bibliograficzny, t. 8, red. J. Czachowska, A. Szałagan, Warszawa 2003.

Zajas P., Postkolonialne imaginarium południowoafrykańskie literatury polskiej i niderlandzkiej, Poznań 2008.

ABSTRAKT

Tekst jest próbą analizy Świata wielu czasów Jana Józefa Szczepańskiego jako reportażu postkolonialnego, w którym autor wykorzystuje ciekawy kompozycyjnie pomysł snucia narracji podwójnej. Spod opowieści o tym, co widział podróżnik podczas swojej wyprawy, przebija więc opowieść o tym, co zostało zepchnięte na marginesy – ślady ludzi i kultur, którzy żyli na kontynencie południowoamerykańskim przed przypłynięciem Kolumba. Dzięki takiemu zabiegowi Szczepański odzyskuje w toku własnego dyskursu historię społeczności wyrugowanych z własnej kultury, boleśnie odciętych od korzeni, zmarginalizowanych i uciszonych, funkcjonujących w powszechnej świadomości tylko na prawach powierzchownej fascynacji zamierzchłą egzotyką. Zderzenie dwóch perspektyw, czyli tego, co dawniej i tego, co dziś (choć przecież obrazy z przeszłości Szczepański może stworzyć jedynie w wyobraźni i rekonstruować je na podstawie zachowanych muzealnych eksponatów czy literatury) pozwala lepiej zrozumieć, jak wielkim przekleństwem stały się działania konkwistadorów, którzy pod pozorem nawracania Indian z odległej Ameryki skrywali inne, dużo bardziej przyziemne motywacje.

SŁOWA KLUCZOWE

Szczepański Jan Józef, reportaż, postkolonializm, narracja

ABSTRACT

The dual story. Jan Józef Szczepański in South America

The article offers a reading of Jan Józef Szczepański’s Świat wielu czasów in the light of postcolonial theory. The author uses an interesting compositional idea by conducting a double narrative. Thanks to this treatment, in the course of his own story, Szczepański recovers the history of a people disinherited from their own culture, marginalised, silenced and cut off from their roots. From Szczepański’s description of the expedition to South America, we can learn about forgotten face of Brazil, Argentina, Chile.

KEY WORDS

Szczepański Jan Józef, reportage, postcolonial theory, narrative

[1] V. hasło: Szczepański Jan Józef, w: Współcześni polscy pisarze i badacze literatury. Słownik bibliograficzny, t. 8, red. J. Czachowska, A. Szałagan, Warszawa 2003, s. 134–136.

[2] V. E. Domańska, Badania postkolonialne, w: L. Gandhi, Teoria postkolonialna: wprowadzenie krytyczne, przeł. J. Serwański, Poznań 2008, s. 160.

[3] M.in. na te aspekty zwracała uwagę Grażyna Borkowska, omawiając specyfikę i odmienność zależności państw satelickich od Rosji i podkreślając przede wszystkim przepaść kulturową dzielącą opresora i podporządkowanego w sytuacji „klasycznie” kolonialnej. Borkowska zwracała także uwagę na kwestie związane z brakiem autorytetu kulturowego Rosji wśród zależnych od niej społeczności oraz fakt, że imperialna Rosja nie uprawiała osadnictwa na terytoriach podporządkowanych. Z tego względu, zdaniem badaczki, adaptacja na polski grunt krytyki postkolonialnej miałaby być trudna do uzasadnienia. V. G. Borkowska, Perspektywa postkolonialna na gruncie polskim – pytania sceptyka, „Teksty Drugie” 2010, nr 5, s. 40–52.

[4] Bardzo wymowne są słowa zanotowane przez pisarza w Dzienniku pod datą 14 lipca 1945 roku we Wrocławiu, będące dowodem nie tylko niezwykłej wrażliwości, ale i przenikliwości w rozpoznaniu mechanizmów, które z ofiar szybko czynią katów: „Kiedy patrzę na to wszystko, mam wrażenie, że widzę cały mechanizm na wylot. Tyle czasu było się murzynem, że nietrudno zgadnąć, co murzyn myśli i czuje. I z drugiej strony, mimo woli sympatyzuje się z murzynem. Mimo woli, bo przecież pamięta się łapanki, obławy, Oświęcim, Montelupę i wszystko. Ale teraz widzi się ludzi głodnych. Ci wszyscy schludni, pozbawieni wdzięku i polotu Niemcy krążą wokół nas z cierpliwymi uśmiechami, czekając na szczęśliwy zbieg okoliczności, którego efektem będzie kawałek chleba, parę deko słoniny. Za chleb, za odrobinę tłuszczu oddają radia, buty, ubrania, aparaty fotograficzne” (J.J. Szczepański, Dziennik, tom pierwszy: 1945–1956, Kraków 2009).

[5] W czasie podróży kolejką linową na Głowę Cukru w Rio de Janeiro Szczepańskiego zadziwia pełen nabożnego uniesienia zachwyt dwóch Brazylijczyków (sklasyfikowanych tak na podstawie wyglądu), kontemplujących widok, który – jak przypuszcza autor – mają przecież na co dzień. Dopiero w czasie rozmowy okazuje się, że dwaj Chilijczycy (nie Brazylijczycy!) po raz pierwszy są za granicą, a Szczepański odkrywa, że „Ameryka Południowa nie jest wcale czymś jednym, ale osobnym, zróżnicowanym światem (…) i że dla tych dwóch Rio jest taką samą dziwną i egzotyczną przygodą jak dla mnie” (J.J. Szczepański, Świat wielu czasów, Kraków 1969, s. 35). Dalej cytuję za tym wydaniem, zapisując skrót ŚWC i numer strony).

[6] Podobny los spotkał też rdzennych Australijczyków. Aborygeni, wypierani przez osadników z własnych ziem, poddani społecznej ekskluzji, dziś są grupą społeczną o największym odsetku osób uzależnionych od alkoholu. Interesująco pisze na ten temat Mariusz Marczewski w reportażu Niewidzialni, Wołowiec 2008.

[7] J.J. Szczepański, Dziennik, tom trzeci: 1964–1972, Kraków 2013, s. 233.

[8] M.L. Pratt, Imperialne spojrzenie. Pisarstwo podróżnicze a transkulturacja, przeł. E.E. Nowakowska, Kraków 2011, s. 188–191.

[9] Ibidem, s. 191.

[10] Ibidem, s. 191.

[11] Pisze o tym m.in. P. Zajas, Postkolonialne imaginarium południowoafrykańskie literatury polskiej i niderlandzkiej, Poznań 2008, s. 232-238.

[12] G. Vattimo, Koniec nowoczesności, przeł. M. Surma-Gawłowska, Kraków 2006, s. 148–149.

[13] Scenę, w której brat Valverde próbuje nawrócić Atahualpę i podaje mu Biblię, Prescott opisuje następująco: „Nader wątpliwe, czy Atahuallpa zrozumiał każde ogniwo w łańcuchu ciekawych argumentów, za pomocą których mnich powiązał Pizzara ze św. Piotrem. Pewne jednak, że musiał mieć bardzo niewłaściwe pojęcie o Trójcy Świętej, skoro (...) tłumacz Felipillo wyjaśnił mu tę sprawę mówiąc, że chrześcijanie wierzą w trzech Bogów i jednego Boga, co razem czyni czterech. Niewątpliwie jednak doskonale zrozumiał, że myślą przewodnią całej tej mowy było nakłonienie go, aby złożył berło i uznał nad sobą władzę innego monarchy” (W.H. Prescott, Podbój Peru, przeł. F. Bartkowiak, Warszawa 1969, s. 218.) Prescott również podkreśla niemożność porozumienia pomiędzy Hiszpanami a Inkami, czyni to jednak w inny niż Szczepański sposób, skupiając się bardziej na relacjonowaniu faktów.

[14] G.E. Marcus określił to jako „efekt terapeutyczny”. V. G.E. Marcus, Afterwoord: Ethnographic Writing and Anthropological Careers, w: Writing Culture. The Poetics and the Politics of Ethnography, ed. by J. Clifford and J.E. Marcus, University of California Press 1986, s. 262.

[15] M. Horodecka, Kulturowa historia reportażu. Od uniwersalizmu do relatywizmu kulturowego?, w: Kulturowa historia literatury, red. A. Łebkowska, W. Bolecki, Warszawa 2015, s. 359–390.

[16] M.L. Pratt, op. cit., s. 118.

[17] „Mogło być inaczej” to również tytuł jednego z rozdziałów Świata wielu czasów.